Dzikie zwierzęta, zjawisko normalne w pobliżu parku narodowego, nie dają się jeszcze mieszkańcom gminy we znaki. – Do siedzib ludzkich, w poszukiwaniu pożywienia, nie będą się zbliżać, dopóki mają w bród kukurydzy. Rośnie ona nawet na obrzeżach osiedli. Nie mamy jeszcze zgłoszeń o pojawieniu się dzików i innych zwierząt, ale obserwujemy, monitorujemy, liczymy się z tym – mówi Stefan Silski, komendant Straży Gminnej w Komornikach.
Tymczasem Poznań właśnie zmaga się z inwazją dzików. Pojawiają się w środku miasta, na przykład na Cytadeli, gdzie niedawno locha opiekująca się młodymi poraniła psa, zaatakowała jego właścicielkę, kobieta ratowała się ucieczką. Jeżeli dziki nie są niepokojone, nie są groźne dla ludzi. Interesują je tylko śmietniki i inne miejsca, gdzie mogą znaleźć coś do jedzenia. Inaczej zachowują się samice prowadzące młode. Stają się agresywne.
Dzików jest w Polsce nadmiar, niszczą uprawy, dlatego trwa odstrzał redukcyjny, rolnicy czekają na działania myśliwych jak na zbawienie. W terenie zabudowanym nikt tak radykalnego środka nie zastosuje, bo naraziłoby to na niebezpieczeństwo ludzi. Jedyny sposób pozbycia się zwierzęcia to złowienie go i wywiezienie do odległego lasu. Nie jest to usługa tania, specjalistycznej firmie trzeba zapłacić 600-1000 zł od sztuki, o ile uda się takiego fachowca znaleźć, a wielu ich na rynku nie ma.
Dla samorządów, także w gminie Komorniki, obecność zwierząt przekłada się na wydatki, i to niemałe. Trzeba usuwać martwe sztuki, a nie brakuje ich, gdy rośnie ruch na drogach. Gmina ma umowę ze specjalistyczną, zajmującą się żywymi i martwymi zwierzętami, firmą. Za wywożenie padliny do utylizacji płaci jej od kilograma. Koszty są wysokie, gdy trzeba sobie poradzić z martwym jeleniem, sarną, dzikiem.
Wokół ludzkich siedzib widzi się nie tylko zwierzęta, z którymi obcujemy od pokoleń. Pojawiają się też gatunki inwazyjne, takie jak szopy pracze. Przywędrowały tu zza zachodniej granicy. Sprowadza się je z Ameryki Północnej w celach hodowlanych. Bystre, zaradne stworzenia uciekają z niemieckich ferm, świetnie sobie radzą, rozprzestrzeniają się.
– Kilka dni temu mieszkanka ulicy Młyńskiej powiadomiła nas, że ktoś lub coś niszczy jej trawnik, widoczne są ślady pazurów. Podejrzenie padło na szopy. Zainstalowaliśmy foto-pułapkę, ale niczego nie namierzyliśmy oprócz psa i kota. Płot oddzielający posesję od pola kukurydzy był nienaruszony – mówi komendant Silski. Wciąż więc nie wiadomo, czyją ofiarą padł trawnik.