Zliczenie wszystkich zwierząt, którym Adam Czerwiński, mieszkaniec Komornik, pomagał w chorobach, nie jest możliwe. Prawdopodobnie miał do czynienia z tysiącami. Trudno nawet zliczyć gatunki leczonych przez niego stworów.
Jest absolwentem weterynarii Akademii Rolniczej we Wrocławiu. Na poznańskiej uczelni jeszcze wtedy takiego wydziału nie było, zresztą – jak twierdzi – ten wrocławski do dziś cieszy się większą renomą. Z poznańską uczelnią związał się potem pełniąc funkcję asystenta na Wydziale Zaootechnicznym, w katedrze profilaktyki wtereynaryjenj.
Na zawsze zapisał się w dziejach Komornik. Podczas przemian ustrojowych, gdy upadała komuna, powołał tutejszy komitet obywatelski. Jak opowiada, wzięło się to ze złości na bezradność ówczesnych lokalnych władz. Miał ich dość, chciał doprowadzić do zmian. W tamtym okresie w każdym mieście, niemal każdej małej miejscowości działały komitety skupiające ludzi dążących do zmiany ustroju, przygotowujących lokalne wybory. Adam Czerwiński powołał taki w Komornikach.
– Nie kandydowałem w wyborach samorządowych, nie zostałem więc radnym, ale wszedłem do samorządu jako zastępca wójta. Tę funkcję pełniło się wtedy jeszcze społecznie – opowiada. Leczył wówczas zwierzęta, a pracy mu nie brakowało, bo Komorniki były miejscowością rolniczą. Z czasem przekonał się, że jedno zajęcie koliduje z drugim. – Ludzie skarżyli się, że sprawami samorządowymi zajmuję się w swym gabinecie, a w Urzędzie Gminy za bardzo zwracam uwagę na sprawy zawodowe. Trzeba było wybrać – wspomina.
Nie dokończył nawet pierwszej samorządowej kadencji. Po trzech latach skupił się wyłącznie na wykonywaniu swego zawodu. W Komornikach warunki się zmieniły, w latach dziewięćdziesiątych zaczęło stopniowo ubywać gospodarstw rolnych, a tym samym zwierząt wymagających leczenia. Do dziś działalność kontynuuje zaledwie kilku rolników. Adam Czerwiński, po rozstaniu się z gminnym samorządem, założył gabinet w Poznaniu. Rzadziej leczył krowy, konie, owce i inne gospodarskie zwierzęta. Coraz częściej pomagał domowym.
Ludzie zawsze mieli w domu psy koty, czasami inne stwory. Zawsze trzeba je było leczyć. W latach komunizmu był z tym problem, istniały tylko państwowe gabinety. Dziś prywatnych jest mnóstwo. Adam Czerwiński pracował w kilku miejscach, między innymi leczył zwierzęta w poznańskim Zoo. Na zmianę z kolegą obsługiwał lokatorów starego i nowego ogrodu. Obecnie trzeba mieć do tego specjalne uprawnienia. Wtedy nie obowiązywały, ale drogą samokształcenia należało posiąść niemałą wiedzę o zwierzętach egzotycznych.
Legendarną mieszkanką starego Zoo, przy ul. Zwierzynieckiej, była słonica Kinga. To była dobra znajoma całych pokoleń poznaniaków, a także gości z innych miast. Słynęła z dobrego apetytu. Potrafiła narobić sobie kłopotów połykając najróżniejsze, często dziwne przedmioty. Bywała wtedy pacjentką doktora Czerwińskiego. Kilkanaście lat temu jej śmierć wywołała smutek u wielu pamiętających ją osób. Poznański ogród pozostał bez słonia, aż do wybudowania słoniarni w Nowym Zoo.
Adam Czerwiński leczył także hipopotama Jurka. To też była kultowa postać, przy ul. Zwierzynieckiej odwiedzały go tłumy zwiedzających. Do Poznania przyjechał w 1956 roku z Budapesztu. Gdy wybuchło tam powstanie przeciwko władzom komunistycznym, krwawo stłumione przez sowieckie wojsko, matka Jurka zginęła od sowieckiej kuli. Mówiło się nawet, że rosyjscy żołnierze ją zjedli. –Pamiętam, że kiedy Jurek miał ranę, nie mogliśmy jej zszyć z użyciem zwykłych nici chirurgicznych. Przecinały mu skórę. Musieliśmy posłużyć się gumową rurką, czymś w rodzaju wentyla do dętek – opowiada Adam Czerwiński. Mieszkańcy Poznania nieśli pomoc ciężko doświadczonej ludności Budapesztu. Być może przejawem wdzięczności było podarowanie poznaniakom Jurka.
Dziś Adam Czerwiński leczy najróżniejsze zwierzęta. Nie tylko pospolite psy i koty. Ludzie trzymają w domach stwory przywiezione z wszystkich kontynentów, także węże, jaszczurki. Ostatnio miał do czynienia z waranem. Na szczęście nie z niebezpiecznym „smokiem z Komodo”. – To była miniaturka warana. Te wielkie, z Komodo, mają w ślinie tyle różnych i groźnych bakterii, że do zadania śmierci wystarczy zwykłe ugryzienie – mówi lekarz weterynarii.
Urodził się w 1954 roku, więc myśli o emeryturze. Lecznicę przejmuje po nim syn Marcin, cieszący się opinią znakomitego lekarza, posiadacz wielu specjalizacji. – Coraz bardziej poświęcam się rozlicznym hobby. Kolekcjonuję akordeony, starą broń medale. Szczególnie interesuje mnie okres międzywojenny, mam z tego czasu zbiór odznak kawaleryjskich – mówi.