Od ilu pokoleń pańska rodzina mieszka w Komornikach?
– Od siedmiu. Badając jej genealogię, dotarłem do dziesięciu pokoleń.
Skąd pan to wie tak dokładnie? I jak to się stało, że się tym zainteresował?
– Gdy jeszcze byłem dzieckiem, ciekawiło mnie, co robili moi dziadkowie, pradziadkowie. Starałem się o tym dowiedzieć jak najwięcej, wypytywałem rodzinę. W ten sposób można dotrzeć tylko do tego, co pochodzi od dziadków, czasami od pradziadków.
Pamięć ludzka jest ograniczona.
– Doszedłem do muru. Za nim nikt już niczego nie pamiętał. Trzeba było pojechać po informacje do archiwum, szukać aktów urodzeń, zgonów.
Można je znaleźć w Archiwum Państwowym?
– Nie tylko. Oprócz archiwum cywilnego można korzystać z kościelnego. W tym drugim, na Ostrowie Tumskim w Poznaniu, można znaleźć informacje o chrztach, ślubach kościelnych. Obowiązek tworzenia takich akt obowiązywał już pod koniec XVI wieku. Niestety, do dziś zachowało się niewiele ksiąg z tego okresu, były przecież wojny, inne zawirowania. Przetrwało za to wiele akt z XVII, XVIII wieku i późniejszych.
Łatwo je odczytać?
– Problem w tym, że pisane są po łacinie. Gdy w archiwum udało mi się znaleźć zapis z moim nazwiskiem, niczego więcej nie potrafiłem odczytać. Musiałem się nauczyć tłumaczyć. Nie było to trudne, chodzi o kilka powtarzających się słów.
Pańskie nazwisko w starych dokumentach pisane było przez „o” czy przez „ó”?
– Pisane było prawidłowo, przez „ó”. Nazwiska tworzyły się przez stulecia, kształtowały się do końca XIX wieku. W różnych gałęziach rodziny pisało się je różnie. To było normalne, nikt na to nie zwracał uwagi.
Mówi pan o siedmiu pokoleniach Nagórskich w Komornikach. W którym roku żyło to pierwsze?
– Wojciech Nagórski, który pojawił się tu jako pierwszy, urodził się w 1775 roku w Poznaniu. Był karczmarzem. W 1806 roku wziął ślub w parafii w Sobocie, dziś jest to gmina Rokietnica. Nigdy się nie dowiemy, w jaki sposób trafił do Komornik, gdzie w 1809 roku wydzierżawił gospodarstwo i karczmę.
Tę, która stała niegdyś opodal skrzyżowania ulicy Poznańskiej z Pocztową?
– Tak. Po drugiej stronie trasy znajduje się gospodarstwo do dziś należące do moich krewnych. Właśnie tam stoi stodoła z 1897 roku, opisana ostatnio przez „Nowiny Komornickie”. Po śmierci Wojciecha żona sprzedała karczmę. Właścicielami stali się Mączyńscy, to rodzina mojej mamy.
Tworząc historię rodziny odnajduje pan coraz większą liczbę nazwisk i powiązań. Chyba nie jest łatwo to ogarnąć, spisać.
– Rzeczywiście, nazwisk jest mnóstwo, z każdym pokoleniem więcej. Oprócz ojca, jest mama, jej rodzice, jej dziadkowie. W dziesięciu pokoleniach znalazłem 1024 osoby z różnymi nazwiskami. Jest ich tak wiele, że na pewnym etapie człowiek przestaje zapamiętywać. Trzeba spisywać. Początkowo posługiwałem się kartkami, było ich coraz więcej, trudno było nad tym zapanować. Na szczęście pojawiły się specjalne komputerowe programy genealogiczne. Oprócz danych, można podczepiać zdjęcia, dokumenty.
Im więcej pokoleń, tym więcej informacji.
– Przy czwartym jest już ich naprawdę dużo. Z najdawniejszego okresu do dziś przetrwały trzy tutejsze rodziny. Najstarsze nazwisko, Łysek, pojawiło się tu około roku 1796. Jak się dowiedziałem, jestem z tą rodziną spokrewniony.
Wcześniej pan tego nie wiedział?
– Wielu rzeczy dowiedziałem się dzięki genealogicznym badaniom. W 1809 roku w Komornikach pojawili się Nagórscy. Trzecie znane nazwisko, to rodzina mojej mamy, z domu Mączyńskiej, żyjąca w Komornikach od 1825 roku. Tu ciekawostka. Związek mojej mamy i mojego taty to nie pierwsze połączenie tych rodzin. Jak stwierdziłem, Nagórscy i Mączyńscy łączyli się też w poprzednich pokoleniach.
Dotarł pan do dziesiątego pokolenia Nagórskich. Czy pan wie, kim byli tamci ludzie?
– Im dalej sięgamy do aktach metrykalnych z dawnych wieków, tym mniej znajdujemy informacji. Udało mi się znaleźć akt urodzenia mojej prapra… babci z 1693 roku. Z pamięci nie policzę, ile powinno być tych „pra”. Opisana jest jako szlachcianka. Niczego więcej o niej nie wiem – kim była, czym się zajmowała.
Z tego wynika, że cała pańska rodzina wywodzi się z Wielkopolski.
– Tak, nawet z tej części Wielkopolski. Najdalsze korzenie sięgają Szamotuł, stamtąd rodzina przywędrowała do Poznania w 1755 roku. W 1809 roku trafiła do Komornik. Część została w Poznaniu, żyją tam do dziś. Zidentyfikowałem ich, mamy kontakt. Gdy w Wielkopolsce znajdę osobę o moim nazwisku, potrafię ją w swoich dokumentach odszukać.
Czy nie pomyślał pan, by zwrócić się do mormonów żyjących w amerykańskim stanie Utah i zbawiających świat poprzez identyfikowanie ludzi z całej kuli ziemskiej?
– Stworzyli największą genealogiczną bazę danych na świecie. Czynią tak z pobudek religijnych. Wierzą, że jeżeli kogoś z najbardziej choćby zamierzchłej przeszłości odszukają i ochrzczą, to ten ktoś zostanie zbawiony. Starają się więc o informacje o jak największej liczbie mieszkańców wszystkich zakątków świata, by ich ratować. Zwracałem się do nich po materiały. Otrzymałem kopie ksiąg metrykalnych.
Ma pan zamiar sięgać dalej w przeszłość, poszukiwać jeszcze wcześniejszych pokoleń swej rodziny?
– Nie. W każdej gałęzi dotarłem do bariery. Niczego więcej nie odnajdę, bo nie ma już ksiąg z tamtego czasu.
Czyli nikt nie wie, jak pańska prapra… babcia znalazła się pod koniec XVII wieku w Poznaniu.
– I nikt się tego nie dowie. Nawet mormoni, bo oni bazują na tych samych źródłach. Czasami można trafić na nieprzewidziany problem. Zdarzyło mi się utknąć w aktach na 16 lat. Nie mogłem się dowiedzieć, skąd dana osoba pochodzi. Przeszukałem wszystkie księgi parafialne w Wielkopolsce, lecz nazwiska nie znalazłem. Doszedłem do wniosku, że musiałem popełnić błąd, bo ta osoba musi być gdzieś zapisana. Odnalazłem ją w pierwszej parafii, z której dane przeglądałem ponownie.
Od kiedy pan się zajmuje badaniami genealogicznymi? Nie koliduje to z działalnością zawodową?
– Z zawodu jestem inżynierem, jedno nie przeszkadza drugiemu. Genealogią zajmuję się 20 lat. Na początku trzeba było jeździć po archiwach i badać, szukać zapisów strona po stronie, rozszyfrowywać je. Doszedłem do wprawy, wystarcza rzut oka, by znaleźć swoje nazwisko. Korzystałem z akt kościelnych, cywilnych, także sądowych, bo z ksiąg wieczystych można poznać właściciela gruntów. Dziś badania są łatwiejsze, wystarczy skorzystać z komputerowych wyszukiwarek. Jedna z nich, dotycząca Wielkopolski, nazywa się „BaSIA”. Jeśli parafia lub urząd stanu cywilnego został zindeksowany, po wpisaniu nazwiska otrzyma się informacje o ślubie, urodzeniu, śmierci. Inna to „Poznan Project”, dotycząca małżeństw z XIX wieku. Obejmuje akty z niemal wszystkich parafii.
Każdy może więc poznać dzieje swoich przodków.
– Tak, dziś nie jest to trudne. Dane z wyszukiwarek indeksują ludzie z całego świata, więc mogą się zdarzyć trudności z rozszyfrowaniem polskich nazwisk. Najlepiej, po odszukaniu aktu, samodzielnie sprawdzić, czy nie zawiera błędów.
Ile czasu poświęca pan badaniom genealogicznym?
– Nie mogę powiedzieć, że zajmuję się tym codziennie, ale w każdym tygodniu udaje mi się dodać coś nowego. Czasami pojadę na cmentarz, znajdę nagrobek, zrobię zdjęcie, dołączę do archiwum. W podobny sposób przybywa dokumentów. Niekiedy na swoich przodków trafiam niespodziewanie, a mam ich sporo. Dotarłem do listy 21 osób, które w XIX wieku uwłaszczyły się w Komornikach na swoich gospodarstwach. Trzy czwarte z nich okazało się moi krewnymi.
Nie wszystkie dokumenty można znaleźć w archiwach.
– Tak. W związku z tym mam apel do czytelników „Nowin”. Zdarza się, że kiedy umiera starsza osoba, jej krewni, robiąc porządki, wyrzucają stare papiery. Myślą, że do niczego nikomu się nie przydadzą. Otóż takim, jak ja, bardzo mogą się przydać. Nie wyrzucajmy. Przekazujmy, by ocalić pamięć o dawnych pokoleniach. Towarzystwo Przyjaciół Ziemi Komornickiej mogłoby się zająć przejmowaniem, gromadzeniem dokumentów, które mogą się okazać na wagę złota.
Rozmawiał Józef Djaczenko