Wydarzenia sprzed 80 lat, choć rzadziej wspominane niż burzliwe przemiany z lat wcześniejszych i późniejszych, pozostają w pamięci wielu Wielkopolan. Niemcy wyrzucali ich z majątków, skazywali na wygnanie.
W 1939 roku, po wybuchu wojny, mieszkające w okolicach Komornik rodziny niemieckie zostały ewakuowane w głąb kraju. Polskie władze obawiały się z ich strony dywersji, działań wrogich wobec polskiej ludności i polskiej administracji. Ludzie ci mieszkali tu od pokoleń, czuli się obywatelami Rzeczypospolitej, niektórzy nawet służyli w polskiej armii, pozostawali w dobrych relacjach z sąsiadami. Gdy polskie władze ich stąd zabierały, niektórzy Polacy dali upust wściekłości na najeźdźców. Atakowali ich kamieniami, kijami, obrzucali wyzwiskami.
Pierwsze jednostki liniowe Wehrmachtu wkroczyły do tutejszych wsi krótko po rozpoczęciu wojny. Po zakończeniu walk Niemcy zaprowadzali własne porządki. Wielkopolskę uznali za integralną część Rzeszy, na innych polskich terenach utworzyli Generalne Gubernatorstwo. Kwatera niemiecka w Poznaniu została powiadomiona o atakach na Niemców podczas ewakuacji, ok. 20 osób trafiło do aresztu, groziła im kara śmieci.
Mieli szczęście, bo sołtys Baumgart z Głuchowa zaproponował wykupienie ich za zebrane przez miejscową ludność pieniądze. Tylko jeden z nich przyznał się do uderzenia Niemca. Został skazany na śmierć przez ścięcie głowy toporem. Wyrok wykonano w więzieniu na Młyńskiej. Ofiar mogło być więcej. Niektórzy niemieccy sołtysi, w przeciwieństwie do Baumgarta, z zaangażowaniem zaprowadzali nowe porządki, tropili wrogów Trzeciej Rzeszy.
Śmierć zagroziła mieszkańcom Chomęcic, którzy po wybuchu wojny atakowali rodziny niemieckie, wybijali szyby w oknach. Stanęli przed plutonem egzekucyjnym, wstawił się jednak za nimi Zygfryd Majer, syn niemieckiego gospodarza, jeden z zaatakowanych i lekko poszkodowanych. – Badałem ten temat. Wiem, że młody Majer służył w wojsku polskim, miał tu mnóstwo znajomych – mówi Bogdan Czerwiński, regionalista, badacz dziejów tych terenów.
Niemcy i Polacy mieszkali tu przez wieki wspólnie, zdążyli się zżyć, więc podczas okupacji ofiar nie było tyle, co w innych stronach. Germanizacja ruszyła na całego, gdy namiestnikiem obszaru o nazwie Warthegau został Arthur Greiser. Urodzony w Środzie, dobrze władał polskim językiem, ale Polaków nienawidził. Jednak i jemu zdarzały się ludzkie gesty. Dziecko krawca z Mosiny, szyjącego mu ubranie, poczęstował cukierkiem. Nie nacieszyło się nim długo. Pani Greiserowa natychmiast cukierek odebrała.
Niemcy niemal natychmiast zainteresowali się dobrze prowadzonymi, dużymi polskimi gospodarstwami, szczególnie zawierającymi przetwórnie, warsztaty. Przejęli je, a właścicieli deportowali do Generalnego Gubernatorstwa. Z punktu zbornego przy ul. Głównej transportowano ich wagonami towarowymi do obozu przejściowego w Łodzi. Trafiali potem do polskich rodzin, bywali dokwaterowani do obcych, już przeludnionych mieszkań. Zamożni, dobrze prosperujący gospodarze z dnia na dzień zamieniali się w pariasów. Byli szczęśliwi, gdy udało im się zachować życie, przetrwać wojenną zawieruchę.
O Niemcach żyjących od lat w Chomęcicach, Walerianowie, Komornikach nie można powiedzieć, że podczas okupacji zamienili się we wcielone zło. Nie brakowało takich, co przejawiali empatię wobec Polaków. Przykładem była Hanna Majer, nauczycielka, która po zakończonych lekcjach zapraszała do siebie uczniów z Walerianowa i Rosnowa, częstowała chlebem i owocami. Inna nauczycielka, Marta Rybarczyk okazała się zwolenniczką nowej władzy, stosującą chłostę za najdrobniejsze przewinienia.
Do rodziny Wilhelma Poetschke, żyjącej tu od pokoleń, spokrewnionej z Majerami, należał tutejszy wiatrak. Jeden z Poetschków, oficer Abwehry, na najwyższym piętrze miał radiostację. Można się domyślać, że już przed wojną był niemieckim szpiegiem. Mimo tego miał przyjazny stosunek do Polaków, nie został zapamiętany jako zły hitlerowiec. To samo można powiedzieć o jego córce, nauczycielce z Chomęcic. Po wojnie wiatrak został przeniesiony do skansenu w okolicach Lednicy, stoi tam do dziś.
Duże gospodarstwo polskiej rodziny Czyżów z Chomęcic zostało przekazane niemieckiej rodzinie Hahnów. To byli tzw. Baltendeutsche, osadnicy przybyli z krajów bałtyckich. Gospodarzyli na majątku zagrabionym, ale nie byli wrogo nastawieni do polskich sąsiadów. Marcin Czyż po wybuchu wojny wrogo odnosił się do Trzeciej Rzeszy, groziło mu aresztowanie, ukrywał się u krewnych w Palędziu. Gdy sprawa przycichła, wrócił na łono rodziny, która została pozbawiona majątku, ale nie deportowana. Nie dożył do końca wojny.
– Dzięki rodzinom Majerów, Poetschków i innych nie wszystkich pozbawionych majątków Polaków wyrzucono do Generalnego Gubernatorstwa, deportowano do obozów koncentracyjnych. Niektórzy mogli tu w miarę bezpiecznie pracować – zwraca uwagę Bogdan Czerwiński.
Gdy zbliżał się front, ewakuująca się na zachód rodzina Hahnów wzięła ze sobą syna Marcina, Antoniego Czyża, jako furmana. „Zawieruszył” się im jednak po drodze, wrócił do siebie, odzyskał rodzinny majątek. Dziś gospodarstwo prowadzi syn Antoniego Czyża, też Antoni. – Przed dziesięciu laty mieliśmy niespodziewane odwiedziny. Kręcili się tu obcy ludzie. Okazali się potomkami Hahnów. Przyjechali zobaczyć gospodarstwo, którym krótko władali, na cmentarzu szukali grobu członka rodziny – mówi pan Antoni.
Takich wysiedlonych rodzin było na tych terenach wiele. Wszystkie odzyskały majątki. Zmienił się jednak ustrój, władza ludowa okrzepła i zabrała się za rozkułaczanie najzamożniejszych gospodarzy, parcelowanie ich gruntów, tworzenie na siłę rolniczych spółdzielni produkcyjnych. Ale to już inny rozdział historii tej ziemi…