Stanisław Augustyniak, założyciel i od 60 lat właściciel firmy POLIMET:

W biznesie jak w życiu. Najważniejsze są zasady

Podczas Dni Gminy Komorniki Towarzystwo im. Hipolita Cegielskiego wręczyło panu nagrodę Labor Omnia Vincit.

– Trudno wyrazić radość, jaką mi to sprawiło. Nie spodziewałem się, że moja działalność zostanie w ten sposób podsumowana. To jest budujące nie tylko dla mnie, także dla całej mojej wielopokoleniowej rodziny, czyli dzieci, wnuków, prawnuków. Także dla wszystkich, którzy tu pracują. Coś po mnie pozostanie.

Była to okazja do poznania pańskich dokonań biznesowych, i nie tylko. Droga, którą pan przeszedł, robi wielkie wrażenie, a najbardziej niesamowite jest to, że tak długo prowadzi pan firmę i wciąż jest aktywny. Nie wiem, czy w Polsce znaleźlibyśmy drugi taki przypadek.

– To prawda, bardzo długo już się tym zajmuję. Mam 86 lat, a moja firma POLIMET działa lat 60. Zaczynałem od zera, nie miałem nic, żyłem w okropnych warunkach w komunistycznej Polsce. Aż nie chce się wierzyć, ile przeszkód trzeba było pokonać, by coś takiego zbudować.

Pochodzi pan z Wir?

– Tak, ojciec miał gospodarstwo rolne. Nieduże, niecałe 7 hektarów, a musiało wyżywić sporą rodzinę – nasze rodzeństwo, ojca i jego rodziców i jego dwie siostry. Rolnik mający gospodarstwo większe niż pięciohektarowe uważany był za kułaka i prześladowany. Prąd u nas zakładali dopiero gdy chodziłem do siódmej klasy, przedtem w użyciu były lampy naftowe i świeczki, przy których odrabialiśmy lekcje. Jak w tych warunkach mogła rozwijać się kultura? Słowo „ciemnota” dobrze to oddaje. Ale dobrze się uczyłem, nauczyciele chcieli, bym się kształcił w kierunku plastycznym, wykazywałem zdolności artystyczne.

Do której szkoły w Wirach pan chodził?

– Najpierw do starej, mieszczącej się w budynku obecnego domu kultury, z piecami kaflowymi, czarną i śmierdząca od konserwacji karbolem podłogą, toaletą w osobnym budynku z otworami w ziemi. Kto chciał się napić, stał w kolejce do źródełka z korytkiem. W ostatniej klasie chodziłem już do nowej szkoły, powstałej w ramach sojuszu robotniczo-chłopskiego.

Poszedł pan do szkoły plastycznej?

– Zdałem egzamin na ulicy Mylnej, w barakach, na Jeżycach. Nauki jednak nie podjąłem. Byłem synem kułaka, więc nie zasługiwałem. Dostałem się za to do zawodówki na ul. Inżynierskiej, obecnie Działyńskich. Uczęszczałem na wydział ślusarsko-tokarski. Warsztaty mieliśmy w pobliżu Rynku Łazarskiego. Najbiedniejsi uczniowie mogli liczyć na stypendium, oczywiście kułaka to nie dotyczyło. Jednak po roku, po kontroli niektórym stypendia poodbierali, a komuś musieli je przyznać, więc się załapałem. Miałem na swoje potrzeby.

Ile lat trwała nauka zawodu?

– Dwa. Zawodówkę skończyłem w wieku 15 lat. Nigdzie do pracy mnie nie przyjęli, byłem zbyt młody nawet na gońca. Jednak nauczyciele zawodu bardzo mnie lubili, bo nie unikałem trudnych zadań, przeciwnie, pchałem się tam, gdzie wymagane były umiejętności. Jeden z nich, Stefan Klaus zatrudnił mnie w swym warsztacie przy Rynku Łazarskim, po godzinach pracy zajmował się tam tokarstwem. Płacił mi 3,50 zł na godzinę. Przez pół roku nocami wykonywałem korpusy do szlifierek. Potrafiłem zrobić ich więcej niż szef. Pan Klaus był mistrzem w Poznańskich Zakładach Maszyn Chemicznych na ul. Górczyńskiej. Zatrudnił mnie tam, gdy skończyłem wymagane 16 lat.

Zawodówka była końcem pańskiej edukacji?

– Nie. Po podjęciu pracy zgłosiłem się do Technikum Mechaniczno-Odlewniczego u Cegielskiego. Oczywiście nazwa przedsiębiorstwa była inna – ZISPO. Zakłady Imienia Stalina Poznań.

Jednocześnie więc kształcił się pan i pracował?

– Tak, pomagałem też ojcu. Kupił on w Gnieźnie nasiona saradeli. To roślina przeznaczona na paszę dla zwierząt gospodarskich, nowość w tamtych czasach. Trzeba to było przewieźć. Napisałem w pracy wniosek o użyczenie samochodu. Ktoś życzliwy poradził, by nie pisać „saradela”, ale „meble”, będzie łatwiej o zgodę. Gdy już to wiozłem, zatrzymała mnie milicja i sprawdziła ładunek stwierdzając, że nie mam mebli lecz nasiona. Tłumaczyłem, że meble zawiozłem, po drodze wziąłem saradelę dla ojca. Był środek mroźnej zimy. Wsadzili mnie na motocykl i zawieźli na komendę na plac Wolności, na przesłuchanie. Drugi milicjant przyjechał samochodem z saradelą. Trafiłem do aresztu na Wyspiańskiego, w tym czasie organy ścigania prowadziły śledztwo w sprawie saradeli. Zawieźli ją do mojej firmy i zdeponowali w pomieszczeniu z aparatami acetylenowymi służącymi do produkcji. Nie wolno było tam wchodzić, więc przedsiębiorstwo zostało skazane na dwutygodniowy przestój. Śledztwo wykazało, że nasiona nie były kradzione. Wypuścili mnie z aresztu bez konsekwencji, ale pracę straciłem. Dyrektor miał łzy w oczach, bo był zadowolony z mojej roboty. Przeniosłem się do Zakładów Chemicznych na ulicę Ratajczaka, róg Kościuszki.

Przemysł w samym środku miasta…

– Takie to były czasy. Cieszyłem się z tej zmiany, bo tam była nie tylko mechanika, ale i doświadczenia nad tworzywami sztucznymi, a mnie to interesowało, ciekawiła mnie każda nowość. W latach sześćdziesiątych tworzywa sztuczne były termoutwardzalne, przykładem jest bakelit. Potem weszły do produkcji materiały termoplastyczne, takie jak poliester. To już była wyższa półka.

Czasy nie sprzyjały przedsiębiorczym. Skąd pomysł, by iść na swoje?

– Wszystko przez to, że byłem dobrym fachowcem. Namawiano mnie, bym zajął się własną działalnością. Niektórzy pozakładali firmy i potrzebowali kogoś, kto się włączy w produkcję form, naprawę maszyn. W końcu otworzyłem warsztat na ul Kolskiego na Świerczewie. Nie było łatwo uzyskać pozwolenie. Ratowało mnie to, że narzędziowcy i ludzie trudniący się tym, co ja, byli niezbędni. Otrzymałem pierwsze zamówienie z Buska Zdroju, na wyprodukowanie sortowników obrotowych do cebuli. Zatrudniłem pięć osób, by to zrealizować. To była odważna decyzja.

Firma rozwijała się na Świerczewie?

– Nie. Działałem w połówce bliźniaka. W drugiej mieszkała kobieta ucząca się grać na fortepianie. Przyszła do mnie kiedyś kontrola z Urzędu Dzielnicowego na Wildzie. Pozwolili mi prowadzić firmę, ale zakazali używać maszyn. To był koniec. Opowiedziałem o tym ojcu, a on: „Stachu, tu masz tyle miejsca, działaj w Wirach”. Miałem pożyczoną tokarkę i inne maszyny, trzeba to było przewieźć. Prywatnych dźwigów nie było. Musieliśmy maszynę wytoczyć z piwnicy na rolkach, załadować na użyczoną przez ojca furmankę i przewieźć do Wir.

Tak rodziła się firma POLIMET w Wirach, późniejszy potentat w swojej branży. Niesamowite.

– Początki były niewyobrażalne. Gospodarstwo należało do ojca, ale nie było łatwo załatwić wszystko formalnie, wyznaczyć działkę. Przewodniczący Gromadzkiej Rady Narodowej zgodził się na otwarcie zakładu usługowego. Mieszkańcy myśleli, że buduję kuźnię, będę podkuwał konie.

Pan tymczasem produkował formy, dzięki którym można było wytwarzać elementy z tworzyw sztucznych.

– Dokładnie tak. Kiedy jeszcze pracowałem na ulicy Ratajczaka, zgłaszali się do nas ludzie potrzebujący takich form, ale nie mogliśmy zając się tym w godzinach pracy, więc zakład realizował to jako dodatkowe zlecenia. Byłem młody, ale wszystkim tym kierowałem, robiłem wyceny, wytwarzałem takie elementy. Wszedłem w to bardzo szybko, a potem wykorzystałem działając już na własny rachunek. Pierwszą maszynę wstawiłem do pomieszczenia o powierzchni 16 metrów kwadratowych, wcześniej gotowali tu ziemniaki dla świń. Resztę maszyn ulokowałem w budynku gospodarczym na strychu. Za zarobione na sortownikach do cebuli pieniądze mogłem odkupić pożyczoną tokarkę. Zatrudniłem też pracownika mającego własne narzędzia. Zarabiał dzięki temu więcej niż inni.

Od kogo otrzymywaliście zlecenia na produkcję form do tworzyw?

– Od firmy Goplana, także od Spółdzielni Pracy Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów w Żarach. Żydzi byli w dobrej sytuacji, bo otrzymali odszkodowanie wojenne z banku szwajcarskiego, mieli dewizy, sprowadzali sobie tworzywa, wtedy był to polietylen. Natomiast prywatni wytwórcy borykali się z brakiem surowca.

Pamiętam, że za komuny rodziły się fortuny przedsiębiorców wytwarzających na masową skalę elementy z tworzyw sztucznych. Wszyscy oni potrzebowali maszyn.

– Robiłem im wtryskarki, formy. Rozwijając działalność, musiałem pomyśleć o budowie zakładu z prawdziwego zdarzenia. Kamienie na fundament zwiozłem z pola, motocyklem, w przyczepie, z pomocą żony. Wiedziałem, że wszystko musi mieć solidny fundament, i rodzina, i budynek. Ten, w którym teraz rozmawiamy, bez trudu udźwignąłby dodatkowe piętra. Takie miałem zasady. Ale były i inne. Takie, jak jakość wykonania. Musiała być na najwyższym poziomie. Dzięki temu stałem się sławny, moje produkty cieszyły się renomą. Po drugie – płaca dla pracowników. Po trzecie – nigdy nie wolno się gniewać na klientów, nawet kiedy nie mają racji. Jeśli się taki pogniewa, to już nie wróci. A jeśli wróci, to znaczy że uznał poprawność mojej wyceny zlecenia, którą wcześniej uznał za zawyżoną.

To prawdziwa mądrość życiowa, nie tylko biznesowa. Ważne, że pan dbał o pracowników.

– Z czasem zatrudniałem już 19 osób. Miałem z tym trochę kłopotów, byłem znerwicowany. W latach komuny tylko ja byłem upoważniony do załatwiania w Poznaniu spraw w banku, w spółdzielni. Wracam do Wir, a tu wszyscy pracownicy pijani. Stoi taki jeden w bramie i pyta mnie, czego tu szukam.

Jak pan zareagował? Chyba o wyrzucaniu na bruk nie było mowy.

– Jak miałem reagować? Tylko śmiechem. Zwolnić takiego nie mogłem, bo bym został bez pracownika. Nigdy nie zwalniałem ludzi. Maksymalne zatrudnienie w mojej firmie, w latach dziewięćdziesiątych, to 86 osób. Działaliśmy wtedy jako zakład pracy chronionej, zatrudnialiśmy wielu niepełnosprawnych, dopóki przepisy na to pozwalały.

Za komuny wszystko działało na słowo honoru, zmiana przepisów niejedną firmę doprowadziła do upadku.

– Zdawałem sobie z tego sprawę. Starałem się zabezpieczyć na różne sposoby. Poszedłem na kurs samochodowy i zdobyłem uprawnienia na prowadzenie wszelkich pojazdów. Produkowałem warzywa i kwiaty w tunelach foliowych, by było z czego żyć, gdy stracę możliwości prowadzenia mojego ślusarstwa. Miałem też ule z pszczołami. Zawsze trzeba było mieć jakąś alternatywę.

Na szczęście nie trzeba się było wycofywać z podstawowej branży.

– Tak, ale w międzyczasie musiałem przetrwać sytuacje, z którymi inni nie dawali sobie rady. Niejednego do upadku doprowadziła wysoka inflacja. Było tak niebezpiecznie, że kupiłem córce dom, by w razie kryzysu miała gdzie mieszkać. Ulżyło mi, gdy udało się przed tym zabezpieczyć. Gdy panowała hiperinflacja, wykonywałem jednocześnie sześć maszyn dla różnych klientów. Udało mi się zrobić na przykład wtryskarkę ze stołem obrotowym, bardzo precyzyjną, pojechała do Świebodzic. Bywało groźnie, ale i przyszły lata ciekawsze, pojawiły się zamówienia zagraniczne.

Z jakich krajów?

– Z Niemiec, Holandii, ze Szwecji. Niemcy zrobili wywiad o mojej firmie, szef przedsiębiorstwa zaprosił mnie do siebie, by pogadać, czy dam radę zrobić określoną maszynę. Nie widziałem problemu, tyle że w tym samym czasie miałem być też w Niemczech, ale na weselu. Tak im zależało, że przysłali po mnie samolot. Wszystko udało się zgrać. Zamówili u mnie kilka form, dali zaliczkę 50 tysięcy marek, to była wówczas spora kwota. Współpracowaliśmy przez pięć lat.

Prowadził pan działania nowatorskie. Nikt z Polski nimi się nie zainteresował?

– Był czas, gdy współpracowałem z Instytutem Chemii z Warszawy. Pracowali na przykład nad teorią przepływu tworzyw sztucznych w głowicach płaskich. Miałem w tym udział, wprowadziłem niektóre nowe rzeczy. Jako zafascynowany nowościami, chętnie w tym uczestniczyłem. To był przełom komuny i nowego ustroju. Instytutowi kończyły się pieniądze na badania, zgłosili się po dotacje do premiera Wilczka.

Znajdował pan czas także na działalność społeczną.

– W drugiej i trzeciej kadencji odrodzonego samorządu byłem gminnym radnym.

W wiek emerytalny wszedł pan dwie dekady temu, ale wciąż jest pan aktywny zawodowo, z sukcesami prowadzi pan prężną firmę.

– To specyficzny rodzaj działalności, nie każdy może się tego podjąć, a póki mam siły, to czuwam nad tym biznesem. Tyle, że z początkiem roku firmę przekształciłem w spółkę, z udziałem córek i wnuków. Podobno na spółkach różnie się wychodzi. Zobaczymy, jak my wyjdziemy (śmiech).

Kiedy podczas Spotkania Przyjaciół Gminy Komorniki otrzymał pan nagrodę Towarzystwa im. Hipolita Cegielskiego, deklamował pan „Odę do młodości” Mickiewicza. Skąd ten pomysł? Interesuje się pan literaturą?

– Nie byłem jedynym nagrodzonym tego wieczoru. Każdy zabierał głos, dziękował. Trudno mi było wymyślić coś oryginalnego, więc sięgnąłem po sprawdzone wzorce. Jestem miłośnikiem polskiej literatury klasycznej. Zaczynałem wprawdzie od książek Karola Maya, o Winnetou i innych bohaterach, ale potem była już tylko klasyka. Założyłem nawet zeszyt, w którym rysowałem okładkę każdej książki i pisałem streszczenie. Z każdej książki starałem się nauczyć fragmentu na pamięć. Czytając na przykład „Kordiana” Słowackiego zafascynowałem się bajką, jedną z dygresji autora – „O Janku co psom szył buty”. Znam to na pamięć.

Wciąż pan czyta książki?

– Tak, stale. Najchętniej klasyków, noblistów, takich jak Olga Tokarczuk i jej „Bieguni”. Niewiarygodne, ile się można z takiej książki dowiedzieć.

Rozmawiał Józef Djaczenko

[MEC id="834"]

TELEFON ALARMOWY

  • 112 – POLICJA, STRAŻ POŻARNA, POGOTOWIE RATUNKOWE

POLICJA

  • 997 – z telefonu stacjonarnego
  • 61 841 48 90 i 61 841 48 92 – Komisariat Policji w Komornikach
  • 519 064 516 – Dzielnicowy Rejonu Komorniki (lewa strona od ul. Poznańskiej)
  • 516 902 835 – Dzielnicowy Rejonu Komorniki (prawa strona od ul. Poznańskiej, Głuchowo, Chomęcice, Rosnowo, Rosnówko, Walerianowo)
  • 519 064 515 – Dzielnicowy Rejonu Plewiska (lewa strona od ul. Grunwaldzkiej)
  • 786 936 078 – Dzielnicowy Rejonu Plewiska (prawa strona od ul. Grunwaldzkiej)
  • 786 936 065 – Dzielnicowy Rejonu Wiry, Łęczyca, Szreniawa, Jarosławiec, Kątnik

STRAŻ GMINNA W KOMORNIKACH:

  • 986
  • 61 8107 303 – Komenda Straży Gminnej
  • 661 434 360 – patrol

STRAŻ POŻARNA:

  • 998 | 112
  • 61 651 78 90 – OSP Plewiska

ZDROWIE:

  • 999 | 112 – Pogotowie Ratunkowe:
  • 61 853 53 52 24h/dobę – Centrum Informacji Medycznej Tel-Med

Przychodnie Lekarskie:

  • 798 524 154 – Przychodnia Zespołu Lekarza Rodzinnego w Komornikach, ul. Stawna 7/11
  • 61 600 64 33, 61 600 64 34 – Centrum Medyczne Komorniki sp. z o.o. w Komornikach, ul. Stawna 7 (II piętro)
  • 61 651 76 41 – NZOZ KORAMED, Plewiska, ul. Grunwaldzka 571
  • 61 651 79 70 – NZOZ Twoja Przychodnia, Plewiska, ul. Grunwaldzka 508
  • 732 515 515 – Przychodnia Lekarza Rodzinnego Vita-Med, ul. Komornicka 192, Wiry, I Piętro (budynek SPOŁEM)
  • 61 839 10 30; 512 075 575 – NZOZ OMEDICA, Poznań, ul. Stęszewska 41

POGOTOWIE ENERGETYCZNE:

  • 991

POGOTOWIE GAZOWE:

  • 992

AUTOBUSY GMINNE:

  • 61 810 81 71

WODOCIĄGI GMINNE:

  • 607 678 199

KANALIZACJA GMINNA:

  • 604 411 611

ZWIĄZEK MIĘDZYGMINNY „CENTRUM ZAGOSPODAROWANIA ODPADÓW – SELEKT”:

  • 731 400 065
  • 731 400 095
  • 731 500 034