Katarzyna Dąbrowicz nie sprawia wrażenia osoby, którą byłoby stać na ekstremalny wysiłek fizyczny i psychiczny. Pozory mylą. Niczym niewyróżniająca się mieszkanka Komornik zajęła drugie miejsce w morderczym Race Around Poland, uznanym za Mistrzostwa Świata w Ultrakolarstwie. Przemierzyła na rowerze w 11 dni 3,6 tysiąca kilometrów.
W Komornikach mieszka od 10 lat. Przyprowadziła się tu z rodzinnego Rogoźna. Pracuje w sąsiednim Stęszewie, ucząc języka polskiego w tamtejszej szkole podstawowej. Wykonuje zawód wyuczony, jest bowiem absolwentką filologii polskiej klasycznej na poznańskim uniwersytecie, ze specjalnością nauczycielską. Jak twierdzi, spełnia się w tej roli, znalazła swą właściwą drogę. Ma męża, z którym jest w związku od 19 lat i dwóch synów. Starszy skończył właśnie szkołę podstawową w Komornikach, po wakacjach zacznie naukę w liceum ogólnokształcącym. – Jako laureat olimpiady z matematyki i fizyki miał podczas rekrutacji otwartą drogę do szkoły średniej – chwali go mama. Drugi syn zdał do ósmej klasy z wyróżnieniem.
Życiowa pasja
Na rowerze pani Katarzyna jeździ od pierwszej komunii świętej, otrzymała bowiem taki pojazd w prezencie. – Zawsze mnie to relaksowało, pozwalało pozbyć się tkwiących we mnie złych i dobrych emocji, spojrzeć na świat z boku, nabrać dystansu. Kiedy coś mnie denerwowało, albo miałam podjąć ważną decyzję, wsiadałam na siodełko i robiłam małą pętelkę. Po ochłonięciu wszystko wydawało się prostsze – mówi kobieta, dla której dziś, gdy skończyła 42 lata, rower jest wielką pasją.

Na poważniej jazdę traktuje od dziesięciu lat, zaczęła wtedy regularnie trenować. Jej synowie przyzwyczaili się do tego, że rower to dla mamy ważna rzecz, wymaga poświęcenia czasu, a potem przychodzi pora na inne sprawy, zawodowe i rodzinne. Nie jest łatwo spiąć to organizacyjnie, tym bardziej, że jej mąż też ma sportową pasję – uczestniczy w ultra maratonach, przebiega 100-120 kilometrów po górach. Ostatnio biegał na Maderze. – Naszych synów nie zmuszamy do sportu. Jeśli kiedyś będą chcieli, nie mamy nic przeciwko temu, ale sami muszą do tego dojrzeć. Jeden z nich jeździ sobie rowerem na hopki. Drugi grywa w koszykówkę. Czyli ruszają się, ale traktują to jako zabawę. Tak samo było przecież ze mną – mówi pani Katarzyna.
Podjęła wyzwanie
Jak twierdzi, apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc zwykła, relaksująca jazda przestawała jej wystarczać. Spróbowała sił w zawodach Solid MTB pokonując podczas wyścigów 20-40 kilometrów. Takie były początki kolarstwa bardziej wyczynowego. Jej organizm odczuł to jako duże wyzwanie. Potem się jednak przyzwyczaił i stwierdziła, że przestaje to dawać frajdę, wypada zwiększyć wysiłek. W miarę upływu lat jej trasy stawały się coraz dłuższe. Nie łapała kontuzji, nie miała problemów przeciążeniowych, ponieważ postanowiła skorzystać z pomocy profesjonalnego trenera. Stanął wobec trudnego zadnia. Wiedział, że jego podopieczna mieszka i jeździ w terenie płaskim, lubi jednak góry, trzeba więc trening tak dawkować, by nie szkodząc sobie przygotować się do jazdy w terenie górskim.
– Znał grafik mojego dnia. Potrafił wpleść trening między moje zajęcia w taki sposób, by nie dopuścić do przetrenowana, ale bym osiągnęła wymierny efekt nie nabawiając się kontuzji. Prowadzi mnie już cztery lata. W tym czasie omijały mnie problemy zdrowotne – cieszy się. Trener śledzi jej wyniki w aplikacji TrainingPeaks i wie, kiedy należy trochę wyhamować, a kiedy dawkę wysiłku można zwiększyć. Taki trening odbywa się przez pięć dni w tygodniu, trwając maksymalnie półtorej godziny, nie ograniczając się do jazdy rowerem. Zimą trzeba chodzić do siłowni, wzmacniać mięśnie, by uzyskaną siłę można było wiosną przełożyć na moc. Konieczne jest wzmacnianie nie tylko mięśni nóg, ale i odpowiadających za kręgosłup. To nie znaczy, że w zimnej porze roku trzeba zapomnieć rowerze. Zmieniają się tylko proporcje – jazdy jest mniej, pracy siłowej więcej.
Dar od losu: Wielkopolski Park Narodowy
Na rower wsiada niemal codziennie, co nie musi się za każdym razem wiązać z dużym wysiłkiem fizycznym. Czasami jednorazowo pokonuje 50 kilometrów, czasami więcej, ale gdy ma gorszy dzień jeździ powoli, spacerkiem, z przystankami. Którędy? – Oczywiście po naszym Wielkopolskim Parku Narodowym – uśmiecha się. Takie sąsiedztwo to dar od losu. I przewaga nad osobami żyjącymi w centrum wielkich miast. Ma trzy rowery – górski, gravelowy i szosowy. Dobiera je stosownie do charakteru trasy, na którą się decyduje. Taki sprzęt nie jest tani, sporo kosztuje utrzymanie go w pełnej sprawności, a każdy start w zawodach naraża go na większe lub mniejsze uszkodzenia. Naprawy spadają na barki męża pani Katarzyny.
Szczególnie udany był dla niej rok 2022. Zdobyła Puchar Polski Masters Kobiet w kolarstwie górskim. Trofeum to przypadło jej po zliczeniu wyników z sześciu zawodów PZKol-u z jej udziałem. Zajęła też drugie miejsce na gravelowych mistrzostwach Polski. Rok później pojechała do Belgii na Mistrzostwa Europy, gdzie była dziewiąta. W tym roku postawiła na bardzo długi dystans: 3600 kilometrów wzdłuż granic Polski, w tym po górach, bez wsparcia z zewnątrz, w ramach Race Around Poland. – Organizator zadbał, by w każdym miejscu, gdzie jest możliwość utrudnić sobie życie, wybrać trudniejsze podjazdy, na przykład skręcić do Bukowiny Tatrzańskiej na trasę dobrze znaną kolarzom – podkreśla.
Wysiłek ekstremalny
Pokonanie całej trasy zajęło jej 11 dni, 11 godzin, 7 minut. Wystarczyło to do zajęcia drugiego miejsca na ok. stu uczestników nie tylko z Polski. Po tym morderczym wysiłku została wicemistrzynią świata w ultrakolarstwie. W trakcie wyścigu mogła sobie pozwalać na dwie-trzy godziny snu na dobę, z roweru schodziła rzadko. Trzeba było jechać i w dzień, i w nocy. Z roweru schodziła zwykle o godzinie 2 lub 3 nad ranem. Kładła się na krótki odpoczynek, łapała dwie godzinki snu, brała szybki prysznic i ruszała dalej. Nic dziwnego, że zmęczenie narastało, kumulowało się, nie było mowy, by mięśnie i głowa zdążyły odpocząć.
Czym się odżywiała podczas tak ekstremalnego wysiłku? – Wszystkim, czego unikam na co dzień – śmieje się. – Korzystałam z Żabek, ze stacji Orlen na trasie, kupując hot dogi, zapiekanki. Im bardziej kaloryczne, tym lepiej. Organizm tego się domagał. Czasu było zbyt mało, by wchodzić do restauracji. Ważne też było to, że ze stacji benzynowych i Żabek korzysta wielu klientów, przerób żywności jest tam spory, więc niewielkie było prawdopodobieństwo trafienia na coś nieświeżego. Kupowanie jedzenia w punktach przypadkowych jest ryzykowne, można się nabawić problemów żołądkowych. Wybrałam wariant niezbyt zdrowy, lecz bezpieczny.
Setki kilometrów bez odpoczynku
Organizator stałego dożywania nie zapewniał. Po starcie w Warszawie (tam też zlokalizowana była meta) do dyspozycji było 11 punktów na trasie, w różnych gminach, na początek Mircze, gdzie można było coś zjeść i zdrzemnąć się na przygotowanych leżakach, odświeżyć się. Czy nie zdarzało się, że miała dość, nie chciało jej się wstać z leżaka? – Byłam tak nakręcona, że musiałam się zrywać, wiedziałam, że to już ten moment, trzeba ruszać dalej – mówi. Podobnie było w Czorsztynie i innych miejscach. Odległość między takimi punktami średnio wynosiła 350 kilometrów. Taki dystans, zależnie od stopnia trudności i dyspozycji, pokonuje się w 18-20 godzin. Nie jechało się non stop, trzeba było kupować dodatkowe jedzenie, picie. Potrafiła nie schodzić z siodełka przez 200 kilometrów, potem kończyły się zapasy. Średnia prędkość jazdy oscylowała wokół 25 kilometrów na godzinę.
Przez wszystkie te dni podróżowała samotnie. Regulamin zakazywał jazdy „na kole”, korzystania ze wsparcia kogokolwiek. Uczestnicy mieli czujniki GPS, więc każdy zjazd z trasy był widoczny. Organizator mógł zadzwonić pytając, czy wszystko w porządku. Trasą wyścigu podążali też sędziowie kontrolujący przestrzeganie regulaminu.
Pani Katarzyna pokazała się w redakcji „Nowin Komornickich” kilka dni po powrocie z trasy, odespaniu zaległości. Nie sprawiała wrażenia wycieńczonej ogromnym wysiłkiem. O tym, że ma za sobą coś nietypowego świadczy tylko charakterystyczna dla kolarzy opalenizna, wyraźna granica na ramionach i nogach między tym, co białe i brązowe.
Sprzęt nie jest wieczny
Wynik wyścigu zależy nie tylko od człowieka, także od sprzętu. Pani Katarzyna miała z tym problemy. Korzysta z roweru KTM, który wcześniej rzadko zawodził, ale na tak wymagającej trasie miał prawo odmówić posłuszeństwa. I odmówił – na podjeździe w górach zerwała się linka przerzutki. Trzeba było podprowadzać rower przez 5 kilometrów, by zjechać do Bielska-Białej i o 9 rano szukać serwisu. Organizator takiej pomocy nie zapewnia, trzeba radzić sobie samemu. Owszem, udostępnia samochód serwisowy, ale porusza się on za ostatnim uczestnikiem, czyli daleko za panią Katarzyną, czekanie na niego nie miałoby sensu. Udało się usunąć usterkę, ale kosztem kilku godzin przerwy w jeździe, co skróciło odpoczynek z trzech godzin do 45 minut. Jeszcze „ciekawiej” zrobiło się w Kębłowie, gdy sędzia zauważył luz w tylnym kole jej roweru. Dalsza jazda była wykluczona. Na szczęście, szukając serwisu, zawsze można liczyć na kogoś życzliwego, gotowego przyjechać do klienta. Sędzia zezwolił na wjazd na teren i naprawę po sprawdzeniu, że serwisant prowadzi oficjalnie zarejestrowaną działalność.
Tak długą trasę nawet samochody nie zawsze wytrzymują bez szwanku, a co dopiero pięcioletni rower. Mogło być dużo gorzej. Bardziej zamożni kolarze mogą sobie pozwolić na częstsze nabywanie nowszego i lepszego roweru. Pani Katarzyna nie ma takich możliwości, co wiązało się z troską nie tylko o własne ciało, ale i o sprzęt. Wiozła ze sobą tylko to, co niezbędne – kurtkę i spodnie przeciwdeszczowe, bieliznę termiczną, dwie dętki na wymianę. Resztę bagażu stanowiło jedzenie i kilka bidonów z napojami, uzupełnianymi przy każdej okazji.

Stały punkt programu: kryzys
Jak każdy uczestnik ekstremalnych wyzwań, zmagała się z kryzysami. Zwykle dopada on w połowie trasy, o czym wie połowa uczestników wyścigu, którzy do mety nie dojechali. Trudne momenty przeżywała kilkaset kilometrów przed metą. – Miałam dość. Byłam bliska rezygnacji. Organizator, z którym o tym rozmawiałam, wyczuł, co mi chodzi po głowie, więc szybko zmienił temat i wkrótce przestałam o tym myśleć – wspomina pani Katarzyna.
Do mety w Warszawie dotarła o północy. Czekał tam już na nią mąż. Poczuła ogromną satysfakcję, radość z tego, czego dokonała. Szybko jednak musieli wracać do Komornik, by mąż pani Katarzyny mógł zdążyć do pracy na godzinę 7. – Wspieramy się wzajemnie. Też czekam na niego na mecie, gdy kończy długi bieg górski – mówi kolarka.
W strefie wojny
Najgorzej będzie wspominać jazdę wzdłuż granicy białoruskiej, przy słynnym murze. Liczba żołnierzy i pojazdów wojskowych przytłaczała. Można było się poczuć niczym w środku działań wojennych. Miejscowa ludność przyzwyczaiła się już do tego, co uczestników wyścigu przygnębiało.– Wzbudziło to we mnie lęk, nie byłam przyzwyczajona do takich scen. Czułam, że jestem nieustannie obserwowana, wyobraźnia działała. Gdybym mogła, to bym przefrunęła nad tym odcinkiem – wspomina zawodniczka.
W nagrodę za start i uzyskany wynik otrzymała piękną statuetkę i butelkę szampana. Na inne gratyfikacje nie mogła liczyć. Koszty uczestnictwa spadły na nią. Czy nie rozglądała się za sponsorem? – Nie, chyba nie umiem szukać, nie mam takiej śmiałości – mówi. Choć nie ukrywa, że ktoś taki bardzo by się jej przydał. Miała możliwość wystartowania w jeszcze bardziej ekstremalnym wyścigu – Race Across America. To 5 tysięcy kilometrów przez USA. Zrezygnowała, nie było jej na taki wyjazd stać. Przymierza się natomiast do serii zawodów w ramach Pucharu Świata.
Sponsora nie ma, ale może liczyć na wsparcie najbliższych, czyli męża i synów, także na dobre słowa ze strony uczniów i kolegów ze szkoły, w której pracuje. Interesują się jej wyczynami. Pytają, czy czegoś potrzebuje.
Józef Djaczenko