Dobrze go znają bywalcy stadionów Lecha i Warty. Grał i w innych klubach będąc świadkiem burzliwym przemian i zdarzeń, z dzisiejszego punktu widzenia, niewyobrażalnych. Na sportowej drodze spotkał wiele barwnych postaci. Przed dziewięciu laty osiadł w Komornikach, od kilku prowadzi tutejszą drużynę piłkarską i szkoli młodzież.
Pochodzi z Dębca, więc jako młodzieńcowi z piłkarską pasją najbliżej mu było do Lecha. Zapisał się do tego klubu, ale już po kilku tygodniach zaliczył pierwszy w życiu transfer, do Warty. Jak do tego doszło?
– Uczyłem się w klasie sportowej, z sześcioma lekcjami wuefu tygodniowo. Zajęcia piłkarskie prowadził trener Ryszard Dorożała, pracujący też w Warcie Poznań. Jako jedyny z klasy zacząłem zajęcia w Lechu, u trenera Hałasa. Kiedy trener Dorożała dowiedział się o tym, postawił weto. Musiałem przenieść się do Warty – tak były piłkarz mówi o początkach przygody z futbolem.
Trenerem Warty był Andrzej Żurawski, ojciec znanego piłkarza Macieja. Dostrzegł potencjał u Arka Miklosika, w 1990 roku zabrał 15-latka na obóz treningowy z pierwszą drużyną. Pierwszy występ w seniorskiej drużynie nastąpił rok później. Warta akurat awansowała po wieloletniej przerwie do ekstraklasy, niestety na krótko, ale była szansa zadebiutować w najwyższej klasie rozgrywkowej.
– Grałem u boku tak znanych piłkarzy, jak Krzysztof Pawlak, Czesław Jakołcewicz, Mariusz Niewiadomski. To byli moi idole, bo przecież każdy chłopak w Poznaniu kibicował Kolejorzowi, w którym wcześniej grali. Nie mogę dziś powiedzieć, czy mam serce zielone, czy niebieskie. Oba poznańskie kluby znaczą dla mnie tyle samo – mówi były piłkarz.
Jego pozycją na boisku była środkowa pomoc, choć w Lechu trener Adam Topolski kierował go niekiedy na obronę, gdy brakowało mu defensorów. Do Kolejorza trafił w 2000 roku, po spadku z ekstraklasy. W 2003 opuścił klub już ekstraklasowy. Poznał tam trenerów niepowtarzalnych, jak Bogusław Baniak, czy na samym początku Adi Pinter, cudotwórca z Austrii.
Pan Adolf pozostawił po sobie mnóstwo anegdot. Arkadiusz Miklosik niekonwencjonalne metody Austriaka wspomina ze śmiechem. Po spadku z ekstraklasy powstała całkiem nowa drużyna, z wieloma młodymi graczami. Trener zarządził po kilka ciężkich treningów dziennie z przerwą na leżakowanie w klubie, niczym w przedszkolu. Kazał w tym celu kupić łóżka składane, które zresztą drużyna zabierała na mecze wyjazdowe. Pinter potrafił zatrzymać autokar w środku lasu. Piłkarze kładli się na łóżkach, czerpali energię z drzew, przytulali się do brzóz. Takie metody szkoleniowe (i wiele innych, równie ciekawych) nie mogły przynieść sukcesu, pan Adolf został zwolniony po długiej serii porażek z takimi m.in. „potęgami”, jak Włókniarz Kietrz, Tłoki Gorzyce.
Lecha prowadzili potem Adam Topolski i Bogusław Baniak, pod wodzą którego klub odzyskał ekstraklasę, co hucznie świętowało całe miasto. Przez Lecha przewinęło się wielu znanych zawodników, a pierwsze piłkarskie kroki stawiali Zbigniew Zakrzewski, Bartek Ślusarski, Michał Goliński.
Jeszcze ciekawiej działo się w kolejnych klubach Arkadiusza Miklosika, a miał on szczęście do tych, które przechodziły dziwne, charakterystyczne dla lat 90. przemiany własnościowe i organizacyjne. Polski Związek Piłki Nożnej godził się na zjawiska, które dziś określilibyśmy jako kuriozalne i patologiczne, takie jak wystawianie przez właściciela klubu do gry w pierwszej drużynie… samego siebie.
Na początek była Ceramika Opoczno z zaplecza ekstraklasy. Właścicielem klubu był Mirosław Stasiak, który dorobił się majątku między innymi na handlu paliwami. „Grający prezes” – tak nazwała go cała Polska. Miał niespełnione piłkarskie ambicje, lubił pokazywać się na boisku w barwach własnej drużyny. Zasłynął zwolnieniem trenera w połowie meczu za to, że ten nie chciał dać szansy gry panu prezesowi.
Arkadiusz Miklosik zapamiętam jeden z meczów. – Wynik kilka minut przed końcem był rozstrzygnięty. Pan prezes bardzo chciał zaliczyć występ. Stał przy linii bocznej i czekał na przerwę w grze, by można było dokonać zmiany. Nie ułatwiliśmy mu tego, gra wciąż trwała. Gdy komuś nie udało się utrzymać piłki na boisku, błyskawicznie wrzucił ją z autu, zanim sędzia zdążył zareagować. Przetrwaliśmy tak do końcowego gwizdka, a prezes zagotował się ze złości, urządzał nam sceny w szatni – opowiada ze śmiechem.
Działo się to w państwowej lidze, w klubie z ekstraklasowymi ambicjami. Panu prezesowi znudziło się w końcu Opoczno, przeniósł swoją drużynę do Ostrowca Świętokrzyskiego, gdzie dogadał się hutą na współfinansowanie klubu. – W ten sposób zostałem zawodnikiem KSZO – mówi Arkadiusz Miklosik.
Po zakończeniu przygody w Ostrowcu przeniósł się do Włocławka, gdzie piłkarską potęgę budował Kujawiak korzystając z poznańskiego zaciągu. Właścicielem była Hydrobudowa Poznań, dyrektorował Wojciech Klatt, ojciec piłkarza Marcina, trenował Bogusław Baniak, a w skład drużyny, oprócz Arkadiusza Miklosika, wchodzili dobrze w Wielkopolsce znani Tomasz Augustyniak, Ryszard Remień, Tomasz Bekas, Piotr Jacek.
– Mieliśmy zadanie awansować do ekstraklasy. Po rundzie jesiennej zajmowaliśmy pierwsze miejsce. Nastąpiły jednak wydarzenia, po których zacząłem podejrzewać, że przynoszę swym klubom pecha. Hydrobudowa przeniosła klub do Bydgoszczy. Stworzyliśmy mocną ekipę, były realne szanse awansu. I co się stało? Właściciel postanowił wycofać drużynę z rozgrywek – wspomina były piłkarz.
Piłkarze kontynuowali grę w innych klubach. Arkadiusz Miklosik trafił do Lechii Gdańsk, kolejnego klubu z ciekawymi losami. Problemy organizacyjne doprowadziły do degradacji do A-klasy. Klub wydobywał się z otchłani awansując rok po roku na wyższe szczeble, aż wywalczył ekstraklasę. Całą tę drogę przeszli tacy zawodnicy, jak Piotr Wiśniewski i Mateusz Bąk. Partnerami Arkadiusza Miklosika w środku pola byli Łukasz Surma, Łukasz Trałka.
Zaczęły mu doskwierać kontuzje, kontraktu nie przedłużył. Zakończył piłkarskie wojaże, w 2009 roku wrócił do Warty, jak zwykle w momencie organizacyjnych przeobrażeń, przejęcia klubu przez Izabelę Pyżalską. To była ostatnia jego drużyna. Zdążył jeszcze ponownie zetknąć się ze starą gwardią – trenerem Baniakiem, Piotrem Reissem, Zbigniewem Zakrzewskim, Maciejem Scherfchenem, Tomaszem Magdziarzem. Gdy zwolniło się stanowisko dyrektora sortowego, zaproponowano mu je. Potem był w Warcie trenerem grup młodzieżowych, aż do kolejnej zmiany właścicielskiej.
Po odejściu z Warty rozglądał się za pracą w różnych klubach wielkopolskich. Jak się okazało, daleko szukał tego, co jest bardzo blisko jego domu. Kiedy prezes LKS Wielkopolska Komorniki dowiedział się, że człowiek z tak bogatą piłkarską przeszłością jest do wzięcia, zaprosił go na rozmowę, potem kolejną. Działo się to 2,5 roku temu. Od tego czasu Arkadiusz Miklosik prowadzi pierwszą drużynę, koordynuje szkolenie młodzieży.
–Nie wiedziałem, że kiedykolwiek poprowadzę seniorską drużynę, broniłem się przed tym. Przejąłem jej po spadku do A-klasy. Pierwszy raz zetknąłem się z piłką amatorską, borykaliśmy się z takimi problemami, jak skompletowanie drużyny na mecz – mówi.
Po pierwszej rundzie drużyna była na pierwszym miejscu, co wystarczyło do awansu, bo z powodu pandemii rozgrywki zostały zakończone. – To był rekordowo szybki awans – śmieje się trener Miklosik. Teraz grająca w lidze okręgowej drużyna znów jest na pierwszym miejscu, jednak rozgrywki zostaną dokończone, a ekipa pościgowa jest mocna.
Klub ma certyfikat szkolenia młodzieży. Najpierw otrzymał złotą gwiazdkę PZPN, potem już tylko srebrną, bo wymagania rosły, na złotą trzeba przedstawić autorski program. Klub wywiązuje się z roli, wychowankowie – a szkoli się ich tu ok. 170 – trafiają do lepszych klubów. Praca trenera Miklosika została doceniona, trafił do PZPN. Miłosz Stępiński, trener drużyny U20, czyli zaplecza młodzieżowej reprezentacji Polski, zaprosił go do swego sztabu. Klub z Komornik sprzeciwu nie wyraził.
Pierwszą część życia spędził na Dębcu. Potem przeniósł się do Lubonia, a kiedy na świat zaczęli przychodzić synowie państwa Miklosików, trzeba było pomyśleć o większym mieszkaniu. Znaleźli je w Komornikach. – Nie narzekam. Mieszka się tu bardzo dobrze. Mam wokół siebie fajnych ludzi, blisko jest do pracy, co w czasach gonitwy za chlebem jest dużym udogodnieniem. Dopóki są siły, a klub jest z mojej pracy zadowolony, nie zamierzam niczego zmieniać – mówi.
Józef Djaczenko