Wojna dramatycznie zmieniła ludzkie losy. Polacy cierpieli nie tylko z rąk Niemców, także Rosjan okupujących wschodnie tereny Rzeczpospolitej. Byli mordowani, skazywani na poniewierkę. Wielu nie przeżyło wywózki na Syberię.
Rodzina pani Marianny Ratajczak, mieszkanki Plewisk, wywodzi się z Janowa Wielkopolskiego. Jej ojciec imał się różnych zajęć, także we Francji, gdzie pracował w kopalni, a jego kolegą był niejaki Edward Gierek. Dowiedział się o możliwości dzierżawy fragmentu majątku w Drohobyczu, na kresach wschodnich. Przeniósł się tam z całą rodziną, podobnie jak wielu innych mieszkańców zachodniej i centralnej Polski. Pracował jako rzeźnik. Wiodło im się tam nieźle, ale tylko przez trzy lata, do wybuchu wojny.
Zaczęła się poniewierka. Część Polaków próbowała przedostać się na Węgry. Inni ruszyli w kierunku Warszawy, by uniknąć „opieki” sowieckiej. Jak się okazało, było czego się bać. – Osiedleńcy, inteligencja, wojskowi zostali wywiezieni na wschód pierwszym etapem. Wśród nich i nasza rodzina – opowiada pani Marianna. – 10 lutego 1940 w nocy roku sowieccy żołnierze przyszli z bronią. Dali rodzicom i czworgu ich dzieciom godzinę na przygotowanie się. Nakazali zabrać ciepłą odzież. Mówili, że zamieszkają tu Niemcy, Polaków trzeba usunąć.
W tęgim mrozie polskie rodziny zostały załadowane na konne wozy i przewiezione na stację kolejową. Zapakowano ludzi do wagonów bydlęcych, w każdym zmieściło się sto osób. W podłodze była dziura służąca jako niczym nie osłonięta toaleta. W takich warunkach, na gołych deskach, trwała trzytygodniowa podróż na Syberię, do Omska. Tam czekały sanie. Jazda nimi przez zamarzniętą tajgę trwała następne trzy tygodnie. Uzbrojeni Rosjanie nie obchodzili się z Polakami łagodnie. Najłagodniejszym wyzwiskiem było „ polskie kułaki”.
– Do miejsca zesłania można było dostać się tylko zimą, gdy bagna i rzeki zamarzną – wspomina pani Marianna. Miała wtedy 11 lat. – Jechaliśmy przez zamarznięty Irtysz, przy 40-stopniowym mrozie. Nocowaliśmy w wioskach, a jedna od drugiej oddalona była o 50-80 kilometrów, tyle musiały pokonać konie. Zwykle spaliśmy w szkołach. Do jedzenia dawali po 200 gram chleba i po kawałku wędzonej ryby, do picia wrzątek. Dziecko dostawało też jajko. Niejedna osoba zamarzła na saniach. Kto z nich wypadł, ten zostawał.
Kilkumiesięczna siostra pani Marianny podróż przeżyła, ale zmarła już na miejscu, w łagrze. Ojciec pochował ją kopiąc dół w głębokim śniegu. Innej możliwości nie było. Polacy mieszkali w barakach mieszczących po 100 lub po 200 osób, z jednym piecykiem żelaznym, jednym okienkiem. Rodzina przeżyła w takich warunkach ponad pięć lat. Z wyjątkiem ojca, który zaciągnął się do tworzonej polskiej armii, gdy Niemcy, sojusznicy Stalina, zaatakowali Związek Radziecki.
Podróż ojca przez terytorium ZSRR do wojska, potem szlak bojowy z armią generała Berlinga to pasmo niezwykłych przeżyć, niebezpieczeństw, przeciwieństw losu. Był saperem. Budował przeprawę przez Odrą, czerwoną od krwi walczących. Opowiadał potem, jak niezwykle splatają się ludzkie losy. Na Ukrainie polscy żołnierze znaleźli na chodniku coś dziwnego okrytego kocem, podobno zamarzniętego psa. Okazało się, że to skulona dziewczyna, Żydówka. Dowódca nakazał zadbać o nią, ostrzyc na krótko, ubrać w mundur. Wędrowała z wojskiem, była adiutantem, potem żoną dowódcy. Po wojnie zamieszkali w Izraelu.
Ojciec walczył z Niemcami, a jego rodzina wciąż przebywała na Syberii. Wszyscy musieli pracować. Starsi wykonywali z drewna kolby do karabinów. Dzieci je smołowały. Gotowe ładowano na tratwy płynące Irtyszem do Omska, stamtąd wędrowały statkiem do fabryki broni w Czelabińsku. Wyżywienie było głodowe. 200 gramów chleba, wrzątek, zupa gotowana na odpadach, głównie obierkach z buraków, skórze i kopytach świń. Wartościowsze jedzenie trafiało dla wojska.
Po wojnie pozwolono Polakom wrócić do ojczyzny. – Najpierw nas zawieźli na Ukrainę, nad Morze Czarne. Tam już było ciepło. Odkarmiali nas, byśmy nie wyglądali jak szkielety. Jedliśmy kukurydzę, były i pomidory, owoce. Po prostu luksus. Pojechaliśmy na ziemie odzyskane, w okolice Sulęcina, zajęliśmy dom po Niemcach. Ojciec nic o nas nie wiedział. Szukał, aż znalazł – mówi pani Ratajczak.
Rodzina osiedliła się tam na dobre, rodzice żyli w Sulęcinie do śmierci. W pierwszych powojennych latach miejscowym gospodarzom pomagali przy żniwach żołnierze. Jeden z nich, pochodzący ze Skórzewa Władysław Ratajczak, został mężem pani Marianny, zabrał ją do Wielkopolski.