W latach pięćdziesiątych Komorniki były typową wsią, położoną blisko Poznania, ale wystarczająco daleko, by podróż do miasta traktować jako trudną wyprawę. Ludzie zajmowali się głównie rolnictwem. Żyli biednie, ale nikt nie skarżył się na swój los.
Maria Grześko żyła w Komornikach od dziecka. Jej mama uczyła w szkole, w jej budynku rodzina znalazła mieszkanie. – Do Poznania daleko nie mieliśmy, ale rzadko tam jeździliśmy. Nie było po co, poza tym taka wyprawa nie była łatwa – opowiada pani Maria. Chcąc jechać na północ, najpierw trzeba było wędrować pieszo na południe, do Szreniawy. Tam można było złapać pociąg relacji Wolsztyn-Grodzisk Wielkopolski-Poznań.
Jeśli pociągu nie było, trzeba było pieszo wędrować do Kotowa, gdzie można było wsiąść do podmiejskiego autobusu, z Żabikowa na Górczyn. Ludzie pracujący w Poznaniu, zmuszeni do dojeżdżania na 6, nie mieli więc łatwo. Lepiej się zrobiło po uruchomieniu linii PKS-u. Tyle, że dostanie się do autobusu, zmierzającego z odległych miejscowości do Poznania, zwykle graniczyło z cudem.
– Kiedy taki autobus wjeżdżał do Komornik, zaczynała się walka o dostanie się do środka. To był szturm, który z boku wyglądał komicznie, ale nikomu nie było do śmiechu. W każdej chwili można było usłyszeć głos konduktora – bo konduktor był w każdym autobusie – „proszę odstąpić, autobus zajęty”. Kto był w środku, czuł się wygranym. Kto się nie dostał, szedł pieszo do Kotowa – wspomina pani Grześko.
Na miejscu można było kupić wszystko, co do życia potrzebne. Działał kowal. Ulica Młyńska dlatego ma swoją nazwę, że w tym miejscu, mniej więcej na wysokości nowego budynku OPS-u i Straży Gminnej, działał młyn parowy pana Będkowskiego. To był najbardziej chyba zamożny mieszkaniec wsi. Ludzie z całej okolicy wieźli do niego worki z ziarnem na mąkę.
W Parku Strażaka stawek znajdował się od zawsze. W upalne dni Zdrój, bo taką nosił nazwę, służył mieszkańcom, zwłaszcza dzieciom, do kąpieli. Jak pamięta pani Maria, na środku było dość głęboko. Był i drugi staw, przy ul. Stawnej, ale tam ludzie rzadko się kąpali. Komu się marzyło prawdziwe plażowanie, wybierał się nad jezioro do Jarosławca, pieszo lub rowerem. Nie każdego było stać na taki pojazd. Czasami udawało się skorzystać z podwózki furmanką. Kto już się znalazł nad jeziorem, spędzał tam co najmniej pół dnia.
Zimą jeździło się na sankach, albo na nartach, bo i one były już w użyciu, oczywiście drewniane. Na końcu ulicy Pocztowej była górka, z której się zjeżdżało. Dzieci jeździły też na łyżwach, przypinanych do butów. Dla kogo zamarznięty stawek był za mały, korzystał z lodu, jakim pokrywała się Wirynka. Można było się wypuścić w stronę Plewisk albo Wir. Zimy były wtedy prawdziwe, lód trzymał długo.
Młodsi i starsi mieszkańcy udzielali się kulturalnie. Dzieci tańczyły w balecie, idealnym miejscem na występy był Park Strażaka (widać je na zdjęciu z 1954 roku). – Robiłyśmy furorę, zapraszali nas wszelkie możliwe imprezy, na przykład z okazji święta 22 Lipca czy 1 Maja – mówi pani Grześko pokazując starą fotografię. To ona robi szpagat. Szkoła była oczywiście tylko jedna na całą okolicę, z czerwonej cegły, stojąca do dziś. Pierwszą powojenną kierowniczką szkoły była Salomea Krauzowicz. Na zdjęciu – jej mąż trzyma siostrę pani Marii.
Życie kulturalne kwitło też w salce katechetycznej, znajdującej się w starej plebanii, czyli organistówce stojącej vis a vis kościoła. Niebawem będzie odnawiana. – Wystawiane tam były sztuki teatralne. Mój tata chodził po domach i szukał aktorów – śmieje się pani Maria. Jej mama prowadziła chór.
Całe życie koncentrowało się na niewielkiej przestrzeni, przy dzisiejszych ulicach Pocztowej, Kościelnej, Młyńskiej. Oprócz takich przybytków, jak kuźnia, młyn, szkoła, kościół, znajdowały się tu tylko gospodarstwa rolników i rozciągające się za nimi pola.
W pobliżu znajdował się dobrze prosperujący kombinat rolniczy Konarzewo, przekształcony z przedwojennego majątku, zarządzany przez rzutką, powszechnie znaną osobę – Tadeusza Kościuszko. Od strony Szreniawy znajdowały się państwowe sady, dołączone potem do innego kombinatu – Naramowice.